Wczoraj nie był dobry dzień.... Byliśmy u dr Bieleckiego na umówioną już wcześniej wizytę na usunięcie kaszaka, który się u Johnnego odnowił

(poprzedni miał usuwany jakoś na jesieni)
Zabieg przebiegał dobrze, do czasu, gdy przyszło do wyjęcia "torebki". Paskudztwo tak się zakorzeniło, że nie dało się tego wyjąć

Dostaliśmy leki na zasuszenie tych resztek kaszaka. I trzymamy kciuki, że wszystko się powiedzie
Johnny jest takim wrażliwym bąbelkiem... Tak się musiał zestresować i jeszcze nie wiadomo co z tego będzie...
Wczoraj po powrocie do domu był czasy czas taki zdenerwowany i obrażony, że nawet jabłuszka nie chciał ode mnie jeść... (Po dłuuuugiej chwili się przekonał, bo on jednak nie potrafi się oprzeć świeżym warzywom i owocom. Niemniej było to do niego nie podobne i zdecydowanie okazywał w ten sposób swoje wielkie niezadowolenie.)
Leczenie mamy wyznaczone, umówioną też już wizytę kontrolną, wracamy do domu, a ja siadam, patrzę na tego małego kłębuszka z dziurą w boczku, który czuje się tak skrzywdzony, że nawet jabłuszka nie chce zjeść i zaczynam ryczeć.
Wiem, że nie wypada, wiem że nic poważnego się nie dzieje, ale bardzo źle zniosłam tą wizytę. Bardzo. I dziś wcale nie jest mi lepiej.
Stop! Żadnego użalania się nad sobą! Mamy leczenie to będziemy się dzielnie leczyć!
Na koniec trochę dobrych wieści. Rysio ma się świetnie - jest wesoły i pełen życia i wszystkim nam poprawia humor!
W niedzielę robiłam im zdjęcia, jeszcze nie miałam czasu ich przejrzeć, ale wieczorem postaram się coś wrzucić.