Gładkowłose, lśniące, trójbarwne cudo nadal czeka na domek.

Zadziorna bywa nadal, ale już chwyta, że obowiązują pewne zasady stadne. Pokazały jej wielokrotnie świńskie matrony, że "kto sieje wiatr - zbiera burzę", czyli nie dziab, bo ciebie dziabną mocniej i kilkakroć... Uczy się Włóczka, powoli, fakt, ale jednak.

Nie wydziera się już dramatycznie podczas wyciągania z klatki i na widok człowieka nie znika jak sen złoty, depcząc po innych świniach. No, czasem ją nogi odruchowo "przed się" poniosą i kwiknięcie rozpaczliwe się rozlegnie, ale to już nie takie zrywy jak na początku. Na rękach, na kolanach, dziewczynka spięta, sztywna, niczym kawał drewna - potrzebuje chwili, żeby do niej dotarło, że jest miło, że miziają w sposób przyjemny, że żadna krzywda się śwince nie dzieje... Ona nie jest wredna. To kolejny zwierzak, który jest agresywny ze strachu... Sama siedzieć nie chce, rozpacza, pcha się do stada, w nim cichnie, uspokaja się - dopóki znowu jej się coś nie przestawi i nie zaatakuje. Kiedy zabieram ją z klatki za napaść na słabszego, żeby nie oberwała, ona jest drętwa ze strachu, cała się trzęsie, każdy mięsień dygocze osobno... Tulę, głaszczę, gadam do niej spokojnym głosem głupoty niestworzone i Włóczkowy kłębek nerwów pomaleńku zaczyna się rozluźniać. Co ten zwierzak ma w głowie...? Mam jeszcze świński prozac. Zaordynuję. Innym pomagał bardzo. Zna ktoś świńskiego behawiorystę? Serio pytam. Może to ja coś źle robię?

Dobre chwile są jak wisienki na torcie...