Odpowiedziałam na wszystkie maile. Jeżeli nie doszła odpowiedź to najprawdopodobniej praca nie dotarła. Podaj z jakiego maila lub co to była za praca.Pattyy pisze:Dalej się martwię,że moja praca nie doszla,ponieważ nikt na nią nie odpowiedzial
Konkurs
Moderator: porcella
Regulamin forum
1. Do działu archiwum bez zgody admina nie wolno przenosić wątków z wyjątkiem:
a. nieaktywnych/zamkniętych wątków adopcyjnych;
b. wątków związanych z akcjami, imprezami które już miały miejsce.
W innych przypadkach tematy mogą zostać skasowane bez wcześniejszego ostrzeżenia.
Wątki przenoszone do działu "Archiwum" muszą zostać zamknięte.
1. Do działu archiwum bez zgody admina nie wolno przenosić wątków z wyjątkiem:
a. nieaktywnych/zamkniętych wątków adopcyjnych;
b. wątków związanych z akcjami, imprezami które już miały miejsce.
W innych przypadkach tematy mogą zostać skasowane bez wcześniejszego ostrzeżenia.
Wątki przenoszone do działu "Archiwum" muszą zostać zamknięte.
- Panna Fiu Fiu
- Administrator
- Posty: 7609
- Rejestracja: 07 lip 2013, 17:15
- Miejscowość: Chorzów
- Lokalizacja: Chorzów
- Kontakt:
Re: Konkurs
Re: Konkurs
Jejku, już w jednym miejscu nie mogę usiedzieć
Czy tylko ja tak mam ?
Czy tylko ja tak mam ?
Re: Konkurs
Mail to: patrycjaopole@interia.plPanna Fiu Fiu pisze:Odpowiedziałam na wszystkie maile. Jeżeli nie doszła odpowiedź to najprawdopodobniej praca nie dotarła. Podaj z jakiego maila lub co to była za praca.Pattyy pisze:Dalej się martwię,że moja praca nie doszla,ponieważ nikt na nią nie odpowiedzial
- Cynthia
- Moderator globalny
- Posty: 12513
- Rejestracja: 07 lip 2013, 16:05
- Miejscowość: Kęty/Zielonka
- Lokalizacja: Kęty/Zielonka
- Kontakt:
Re: Konkurs
Wyniki postaram się wstawić w ciągu godziny
- Cynthia
- Moderator globalny
- Posty: 12513
- Rejestracja: 07 lip 2013, 16:05
- Miejscowość: Kęty/Zielonka
- Lokalizacja: Kęty/Zielonka
- Kontakt:
Re: Konkurs
Moi drodzy!
Przepraszamy, że kazaliśmy Wam tak długo czekać... Poziom prac konkursowych przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Wybór był szalenie trudny.
Ogłaszam wszem i wobec, że zwycięskie prace są... dwie. I zostały nadesłane przez tą samą osobę, do której powędruje główna nagroda. Ponieważ jury nie mogło w żaden sposób przyznać palmy pierwszeństwa któremuś z jej wierszy, dlatego też zdecydowaliśmy, że zaprezentujemy je oba.... Przeczytajcie sami....
Pamięci Kogutki
jesień przyszła na ziemię
znikła już trawa soczysta
więc wyruszyłam za tęczę
na wielkie zielone pastwiska
i jakoś dziwnie jest lekko
jakby ktoś ciałko dał nowe
i jakoś biegnie się prędko
bo nawet łapki są zdrowe
tylko ta dziwna tęsknota
za dobrą dużą na ziemi...
nie martw się - będę pamiętać
w pamięci nic się nie zmieni
będę pamiętać o cieple
o chwili wytchnienia od krzywdy
o trosce i twojej opiece
i nawet doktorach przebrzydłych
i kiedyś znów się spotkamy
nadstawię zjeżoną głowę
a ty leciutko podrapiesz
Kogutki ciałko nowe
A na końcu świata
Na końcu będzie sąd
A na tym sądzie kolejki długie
Ludzi ze wszystkich stron
W wielu kolejkach różne zasługi
Różne zbrodnie będą stały
Zapadnie wreszcie
Wyrok sprawiedliwy
Wyrok doskonały
W w jednej z kolejek będą stali
Zdrajcy niewinnych oczu
Ci tak niedoskonali
jeden za drugim będą kroczyć
Obok tych wielkich zbrodniarzy
Staną zbrodniarzy ofiary
Które szczegóły wyjawią
By wyrok był doskonały
Mój pan mnie bardzo kochał
Powie malutki Mietek
On pewnie tylko zapomniał
Że ja jeść muszę choćby śmietek
On tego nie zrobił specjalnie
On by mnie nie zagłodził
On tylko pamięć miał słabą
To przecież nic nie szkodzi
Mój pan mnie bardzo kochał
zapiszczy świnkowa Śnieżka
On się tylko pomylił
On tego przecież nie chciał
To całkiem przez pomyłkę
Włożył mnie w tę reklamówkę
I całkiem całkiem niechcący
Zamknął mnie w niej jak w trumnie
Mój pan mnie bardzo kochał
Dzielna Kogutka przekaże
On tylko wzrok miał słaby
Nie zauważył zakażeń
On tylko dobrze nie widział
Że moje łapki są chore
Na pewno by mi pomógł
Tylko nie zauważył w porę
Mój pan mnie bardzo kochał
Wygrucha dzielny Łatek
Nie chciał mnie dać do węża
To był tylko przypadek
To nieszczęśliwy wypadek
Na pewno pomylił akwaria
Nie zrobiłby tego specjalnie
To była tylko awaria
Mój pan mnie bardzo kochał
Powiedzą inne zwierzęta
On by mnie nigdy nie skrzywdził
To dla nich rzecz nie pojęta
Bo w tych sercach ogromnych
W tych malutkich kupkach nieszczęścia
W nich się nie może pomieścić
Prawda o wszystkich tych przejściach
Że człowiek mógł ich nie kochać
Tak jak one kochały
Jaki wyrok ma zapaść
Aby był doskonały...?
Przepraszamy, że kazaliśmy Wam tak długo czekać... Poziom prac konkursowych przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Wybór był szalenie trudny.
Ogłaszam wszem i wobec, że zwycięskie prace są... dwie. I zostały nadesłane przez tą samą osobę, do której powędruje główna nagroda. Ponieważ jury nie mogło w żaden sposób przyznać palmy pierwszeństwa któremuś z jej wierszy, dlatego też zdecydowaliśmy, że zaprezentujemy je oba.... Przeczytajcie sami....
Pamięci Kogutki
jesień przyszła na ziemię
znikła już trawa soczysta
więc wyruszyłam za tęczę
na wielkie zielone pastwiska
i jakoś dziwnie jest lekko
jakby ktoś ciałko dał nowe
i jakoś biegnie się prędko
bo nawet łapki są zdrowe
tylko ta dziwna tęsknota
za dobrą dużą na ziemi...
nie martw się - będę pamiętać
w pamięci nic się nie zmieni
będę pamiętać o cieple
o chwili wytchnienia od krzywdy
o trosce i twojej opiece
i nawet doktorach przebrzydłych
i kiedyś znów się spotkamy
nadstawię zjeżoną głowę
a ty leciutko podrapiesz
Kogutki ciałko nowe
A na końcu świata
Na końcu będzie sąd
A na tym sądzie kolejki długie
Ludzi ze wszystkich stron
W wielu kolejkach różne zasługi
Różne zbrodnie będą stały
Zapadnie wreszcie
Wyrok sprawiedliwy
Wyrok doskonały
W w jednej z kolejek będą stali
Zdrajcy niewinnych oczu
Ci tak niedoskonali
jeden za drugim będą kroczyć
Obok tych wielkich zbrodniarzy
Staną zbrodniarzy ofiary
Które szczegóły wyjawią
By wyrok był doskonały
Mój pan mnie bardzo kochał
Powie malutki Mietek
On pewnie tylko zapomniał
Że ja jeść muszę choćby śmietek
On tego nie zrobił specjalnie
On by mnie nie zagłodził
On tylko pamięć miał słabą
To przecież nic nie szkodzi
Mój pan mnie bardzo kochał
zapiszczy świnkowa Śnieżka
On się tylko pomylił
On tego przecież nie chciał
To całkiem przez pomyłkę
Włożył mnie w tę reklamówkę
I całkiem całkiem niechcący
Zamknął mnie w niej jak w trumnie
Mój pan mnie bardzo kochał
Dzielna Kogutka przekaże
On tylko wzrok miał słaby
Nie zauważył zakażeń
On tylko dobrze nie widział
Że moje łapki są chore
Na pewno by mi pomógł
Tylko nie zauważył w porę
Mój pan mnie bardzo kochał
Wygrucha dzielny Łatek
Nie chciał mnie dać do węża
To był tylko przypadek
To nieszczęśliwy wypadek
Na pewno pomylił akwaria
Nie zrobiłby tego specjalnie
To była tylko awaria
Mój pan mnie bardzo kochał
Powiedzą inne zwierzęta
On by mnie nigdy nie skrzywdził
To dla nich rzecz nie pojęta
Bo w tych sercach ogromnych
W tych malutkich kupkach nieszczęścia
W nich się nie może pomieścić
Prawda o wszystkich tych przejściach
Że człowiek mógł ich nie kochać
Tak jak one kochały
Jaki wyrok ma zapaść
Aby był doskonały...?
Re: Konkurs
bardzo smutny wiersz. Okrucieństwo ludzi przenika aż do szpiku kości.
- Cynthia
- Moderator globalny
- Posty: 12513
- Rejestracja: 07 lip 2013, 16:05
- Miejscowość: Kęty/Zielonka
- Lokalizacja: Kęty/Zielonka
- Kontakt:
Re: Konkurs
Wyróżnienia natomiast jury przyznało za wiersz "Bajka o śwince" autorstwa Pani Arletty (nie znam nicku, bo do tych danych ma dostęp tylko admin, a admin śpi ) oraz za opowiadanie "Z pamiętnika Andy'ego" autorstwa figa1992
Przedstawiam wyróżnione prace
Była raz świnka Tasicją zwana
przez Pańcie i Pana bardzo kochana.
Miała swój domek, miseczkę i sianko.....
lecz była smutna tak bardzo, bardzo...
Leżała dni całe w swym domku ślicznym
no i marzyła o towarzystwie licznym:
o mamie i tacie,
siostrach, kuzynkach i bracie.
W końcu z tęsknoty jadać przestała,
spała, chudła i rozpaczała...
Pańcie od zmysłów już odchodziły,
by ją pocieszyć próby czyniły.
Lecz nia nic się zdały pyszności, pieszczoty.
Tasia już na nic nie miała ochoty.
Zaniosły ją Pańcie do weta.
Ten orzekł: tu żadna dieta,
żadne pyszności, sianko, tulanie,
nic nie pomoże miłe panie.
Świnka to jest stworzenie stadne,
żyć w samotności nie lubi z nich żadne.
Tasi potrzebna jest przyjaciółka,
świnkowe figle to inna półka.
Jest w internecie świnkowa strona,
morskim prosiakom w całości poświęcona.
Tam są porady, prosiaków całe stada,
może się któryś dla Tasi nada?
Pańcia zasiadła przy szklanym ekranie
i rozpoczęła na świnkę polowanie.
Wszystkie śliczniutkie, pyszczki radosne,
futra zmierzwione, kudłate lub włoski proste.
I jak tu wybrać, gdy same cuda?
Może sposobem się jakimś uda?
I wreszcie wyjrzał z ekranu pyszczek,
czupurna grzywka i oczka bystre.
Felicja świnka na imię miała
i w mieście Gdańsku na nas czekała...
Tak przyjechała Felicja z panią Anią
w miesiącu wrześniu, pamiętam to się działo...
Tasia choć towarzystwa złakniona
Nagle poczuła się zagrożona.
Intruz jej zaczął po domku biegać,
sianko wyjadać, w hamaczku legać.
I jeść zaczęła na wyścigi
żeby nadążyć za tym świniakiem drugim.
Gryzła Felicję co chwila,
kiedy ta tylko się nadarzyła.
Felicja spokojnie wszystko znosiła,
była cierpliwa, dla Tasi miła,
lecz zwyczaj miała taki,
że kradła Tasi przysmaki.
I z tej to własnie przyczyny
rzucały się na jadło obie dziewczyny.
Tasia zaczęła przybierać na wadze,
co nie uszło Pańcinej uwadze.
Przestała być smutna i osowiała,
a z czasem Felicję wręcz pokochała.
Teraz buszują wspólnie lub na zmianę
po domku, miskach czy paśniku z sianem.
I smutne mają na pyszczkach minki
kiedy w pobliżu nie ma drugiej świnki
Z Pamiętnika Andy'ego
8 września 2011
Jesteśmy w domu sami. Nie licząc psa, królika i kota. Słyszę jak spuszcza wodę w toalecie i
stąd wiem, że zaraz wejdzie do kuchni. Zawsze tak robi. I rzeczywiście: drzwi od maleńkiej toalety
otwierają się i zamykają i za chwilę znajdujemy się w tym samym pomieszczeniu. Jak zwykle ona
podchodzi do umywalki, by umyć ręce po załatwieniu swych fizjologicznych potrzeb. Nie wiem,
czemu – ja tego nigdy nie robię.
Patrzę na nią tylko przez chwilę – przecież wiem, jak wygląda. Nie jest specjalnie wysoka,
szczególnie przy swoim samcu-gigancie. Chłopaku, jak to się po ludzku mówi. Ma ciemną, długą
sierść, ale – co dziwne – tylko na głowie. Notabene tu wszyscy z jej gatunku tym właśnie się
wyróżniają. U samców można zaobserwować jej nieco więcej na łapach, ale w porównaniu ze mną
– to pryszcz.
Odbiegłem nieco od głównego tematu. Jak wspomniałem, ta niemal łysa samica weszła do
kuchni, by umyć ręce. Ponieważ jestem głodny, bezzwłocznie rozpoczynam procedurę zwracania na
siebie jej uwagi. Z początku mnie ignoruje, ale wiem, że długo tak nie wytrzyma. Mam ogromną
siłę perswazji.
Kiedy zaczynam gwałtowniej gryźć kraty swej klatki, zdenerwowana wrzeszczy: „Andy!”.
Tak, zgadliście, to moje imię. Czyta się je „En-di”. Jednakże wrzask na mnie nie działa. Jedyny
dźwięk, jakiego się boję to odgłos wystrzału. I ona o tym doskonale wie. Podchodząc do lodówki,
mówi do mnie z uśmiechem, jakim obdarza się niesforne młode (czy ona ma mnie za dziecko?):
„Mogę ci dać pora”. „Pora to jest na przekąskę!” – odpiskuję jej, ale jestem pewien, że mnie nie
zrozumiała. Ludzie nie należą do najbystrzejszych gatunków.
Po chwili działań na blacie kuchennym, otwiera górne drzwiczki mojej klatki i wrzuca
kawałek warzywa. Skąpiradło! Jakby nie mogła dać całego! Do tego tak wrzuciła, że zupełnie nie
wiem, gdzie on jest! Myśląc, że robi mnie w balona, dalej gryzę kraty. Ona tylko śmieje się ze
mnie, mówi: „Tu, ty głupku!” i trąca palcem coś, co leży za mną. Zdajecie sobie sprawę, jak ciężko
jest dostrzec rzecz położoną przy Waszym zadzie w chwili, gdy macie podłużne ciałko i stoicie na
czterech łapkach? Niechże mi ta wyliniała samica nie ubliża od głupków!
No, ale w końcu dorwałem się do swojego pora. Za pięć minut go nie będzie, mówię Wam!
Muszę przyznać, że tym razem łatwo poszło... W sensie, ze zdobyciem jedzenia... Moja gosposia,
która, po ludzku mówiąc, jest moją panią – panią! a to dobre! – miewa często ataki agresji,
rozumiecie. Rzuca w moją klatkę kapciem (dzięki Ci, Święty Ogórze, że to tylko piankowe
japonki!), wrzeszczy, trąca mnie palcem po nosie lub spsikuje wodą. Tego numeru z wodą nie lubię
najbardziej, bo nigdy nie wiem czy chce, żebym ucichł, czy żebym się umył. Patrzę wobec tego na
nią zdezorientowany, a ona stoi, wściekła, z tym zraszaczem i czeka... Na co ona czeka, przecież już
nie hałasuję! Skoro tak, uznaję, że chyba jednak chodziło jej o kąpiel. Nie chcę się myć, chcę jeść!
Więc zaczynam gryźć kraty od nowa.
Tę zabawę toczymy codziennie po kilka razy i rzadko się zdarza, żebym przegrał.
Powtarzam, moja siła perswazji jest nie do przebicia. Jeśli chcecie coś osiągnąć, pohałasujcie i nie
dajcie się uciszyć byle krzykiem. W starciu z ludźmi nie wolno ustępować, inaczej pomyślą, że są
niewiadomo kim. A potem słyszycie takie bzdury, że niby któreś z nich jest Waszym panem!
Po porze, pora na drzemkę, wobec czego moszczę się wygodnie na świeżym, pachnącym sianie,
ziewam przeciągle i idę spać. Dobranoc!
10 września 2011
Wiedziałem, że coś się święci. Wiedziałem to już od chwili, kiedy wczoraj wieczorem
weszła do domu z klatką w rękach i głupim uśmiechem na pysku. To jest... twarzy!
Udałem zainteresowanie piszcząc i gryząc kratkę w nadziei, że odczyta to jako prośbę o
posiłek. ...Na który zresztą i tak miałem ochotę. Ona jednak przywołała jeszcze głupszy uśmiech –
o ile to możliwe! – i zaświergotała: „To twoja klatka, Andisiu!”. Poraziło mnie tak, że nawet nie
zwróciłem uwagi na to idiotyczne zdrobnienie, którego od czasu do czasu używa. Moja coooo?!
Przecież już mam klatkę! Czyżby oszalała do reszty? Nie zdążyłem zapytać, bo pomknęła do
swojego pokoju i długo stamtąd nie wychodziła.
Ponieważ przez resztę wieczoru oraz dzisiejszy dzień panował spokój, zdążyłem zapomnieć
o tym incydencie. Przypomniało mi się o nim w chwili, gdy przyszedł jej chłopak. Tak, dobrze
pamiętacie, ten, przy którym moja „pani” nawet dla mnie przestaje być wysoka. Wąsiki słusznie
ostrzegły mnie, że coś się szykuje. Tak samo dawały o sobie znać, gdy 9 stycznia tego roku
zostałem wyjęty z klatki i wsadzony do wanny przez moich poprzednich „właścicieli” po to tylko,
by ta łysa samica, przez zamiary której drżą mi teraz wąsiki, mogła mi się przyjrzeć przed
zabraniem do domu. To wtedy właśnie wyprowadziłem się ze Zgierza do Łodzi. Czy i to mnie teraz
czekało? Kolejna przeprowadzka? W pewnym sensie tak, jak się później okazało, choć niezupełnie.
W niedługim czasie po przyjściu samca-giganta zostałem przeniesiony z całym dobytkiem do
pokoju mojej gosposi. Chwilę później brutalnie wyjęto mnie z klatki. Zdążyłem pomyśleć, że
wyląduję w wannie, jak odezwała się ona, zwiastując coś znacznie gorszego: „Skoro i tak go
trzymasz, obetnę mu pazury”.
OK, postawmy sprawę jasno: nie jestem żadnym tchórzem. Obcinanie pazurów nawet nie
boli, gdy zajmuje się tym ktoś, kto już raz miał nożyczki w ręku. Ale, jasny gwint, pedicure jest dla
bab i mnie, prawdziwego mężczyznę, ten zabieg po prostu obraża. Niewiele jednak da się zrobić,
gdy jedna para rąk trzyma Cię tak, że podbródek zamienia Ci się w kołnierz usztywniający, a druga
majstruje przy Twoich tylnych łapkach.
Na szczęście całe to przedsięwzięcie nie zajęło nawet pięciu minut i po wszystkim miałem
nadzieję wrócić do klatki. No i wróciłem. Tylko nie do tej, do której chciałem.
Z początku nie wiedziałem, co się dzieje: ściany były daleko ode mnie i zdawały się jeszcze
oddalać, siano znajdowało się za jakąś dziwną kratką, domku nie było nigdzie, poidełko znajdowało
się po drugiej stronie i wszędzie unosił się nowy, obcy zapach. Widząc mnie kompletnie
oszołomionego, ta wariatka uśmiechnęła się promiennie, powiedziała coś i wyszła z pokoju.
Powoli zaczęło docierać do mnie, że najprawdopodobniej siedzę w nowej klatce – tej, którą
ona wczoraj wieczorem przytachała do domu. Ta jednak była większa od starej. Znacznie większa,
jak zdążyłem zauważyć. Skubiąc siano z tej niewygodnej przegrody – to chyba jest paśnik? –
myślałem gorączkowo, jak się stąd wydostać. Ogrom miejsca do dyspozycji przerażał mnie. Tak,
wiem, mówiłem, że nie jestem tchórzem, ale obcinanie pazurów przy tym to pryszcz. Duża
przestrzeń jest czymś strasznym, bo uświadamiam sobie przy niej, jak malutką świnką jestem. A
ona tylko czeka, żeby mnie osaczyć i pochłonąć. To może i brzmi lekko paranoicznie, ale nic na to
nie poradzę.
Po chwili, która dla mnie trwała wieczność, wróciła ona z miską pełną ziaren. Uspokoiło
mnie to – jedzenie od zawsze koiło moje nerwy. Wprawdzie poczucie zagubienia pozostało, ale
chociaż przyszło mi z nim walczyć z pełnym żołądkiem. Potem zostawiono mnie samego w
(s)pokoju, bym „oswoił się” ze swoim „nowym domem”. Przez większość tego czasu jadłem.
Wieczorem odzyskałem swój drewniany domek – obok miski i poidełka, jedyną znaną mi
rzecz – i zostałem przeniesiony z powrotem do kuchni. Zapach rozmaitych potraw, jakie się w niej
znajdują oraz widok lodówki, uspokoiły mnie do reszty. Ponadto, jako „biedny świń po przejściach”
otrzymałem kawałek brokułu dla wzmocnienia mojej rekonwalescencji.
Teraz leżę sobie na brzuszku w świeżej ściółce, z nóżkami dziarsko wyciągniętymi do tyłu i
powoli dostrzegam plusy tej całej zamiany – po raz pierwszy o nic nie zawadzam. Widzę, jak do
kuchni wchodzi ona, siada naprzeciwko mojej klatki i z troską w głosie pyta: „Dobrze ci tu,
Andy?”. „Oczywiście, że tak” – odpiskuję z irytacją. – „Dlaczego miałoby nie być?”.
12 września 2011
PSTRYK! Ciche pyknięcie dociera do moich uszu, a krótki blask oślepia mnie na chwilę i
przez kolejnych kilka sekund nie widzę nic, prócz kolorowych plamek. Dobrze chociaż, że jestem
w stanie wyczuć miskę z sałatką warzywną. Hmmm, dobra ta sałatka. Moja gosposia nie jest
najlepszą kucharką, wobec czego „dobre” wychodzą jej tylko te potrawy, które nie wymagają
gotowania, pieczenia ani smażenia.
Rozmyślając nad niekompetencją służby w dzisiejszych czasach, wygrzebuję z miski ostatni
kawałek ogórka, jednocześnie starannie omijając marchewkę, co wywołuje kolejny błysk.
Moja „pani” znów usiłuje uwiecznić mój wizerunek dla potomnych, co po ludzku mówiąc
nazywa się po prostu „robieniem zdjęć”. Ludziom służą do tego celu specjalne urządzenia (tzw.
aparaty). Do tej pory nie wiem, jak to się dzieje, że po tym cichym pstryknięciu obraz nagle pojawia
się w okienku tego ustrojstwa. Patrząc na nią, podejrzewam, że ona sama tego nie wie.
Niemniej jednak zdaję sobie sprawę z tego, że sałatka była tylko i wyłącznie kartą
przetargową mającą na celu utrzymać mnie w jednym miejscu tak, by ta ograniczona istota nie
miała problemu z uchwyceniem mnie. Jest dla mnie również zupełnie jasnym fakt, że po tym
wszystkim będzie ona pokazywać zdjęcia każdemu, kto przekroczy próg naszego mieszkania,
piszcząc: „Zobacz, jak słodko tu wyszedł!”. Nie zrozumcie mnie źle: dobrze wiedzieć, że mnie
uwielbia, ale określenie „słodki” nie zwiastuje niczego dobrego. Otóż widzicie, kiedy ludzie
klasyfikują Was do tej kategorii, dostają czegoś w rodzaju bzika na Waszym punkcie. Odtąd
wszystko, co robicie – jecie, pijecie, śpicie, drapiecie się czy ziewacie – powoduje zaraz piski i
westchnienia pełne zachwytu lub, w najgorszym wypadku, sesje zdjęciowe. Zapamiętajcie zatem: o
ile to możliwe, wystrzegajcie się bycia słodkimi. Oczywiście, kiedy rodzicie się z taką dozą uroku
osobistego jak ja, nie pozostaje Wam nic innego, jak przywyknąć do blasku fleszy i słów uznania.
Dlatego też nie reaguję widząc ją, jak, zgodnie z moimi przewidywaniami, pokazuje świeżo
wykonane zdjęcia swojej rodzicielce, a później chłopakowi. Staram się natomiast – o ile to możliwe
– wyglądać jeszcze słodziej tak, by jednocześnie wyeksponować swoje atuty, jak i rzucić cień na jej
– i tak już wątpliwy – talent fotograficzny. Poza tym: niech sobie nie myśli, że jakakolwiek
podobizna zastąpi jej oryginał!
Moje wyczyny chyba przynoszą zamierzony efekt, bo ona i jej samiec uśmiechają się
patrząc na mnie z uwielbieniem, a w dowód uznania dostaję od niej spory kawałek ogórka.
22 września 2011
Poirytowany gryzę kraty, piszczę, biegam po klatce i nic! Żadnej reakcji! A dlaczego? Bo
zachciało jej się chwalić kawałkiem plastyku przed swoją rodzicielką i jej samcem, który, nawiasem
mówiąc, uważa się za „pana domu”. Zabawne...
Nie rozumiem, jak coś, co absolutnie nie nadaje się do jedzenia, może przykuwać tyle uwagi
i wzbudzać takie emocje! Tylko dlatego, że nazywa się to legitymacją studencką! Nie rozgryzłem
jeszcze, co to takiego ani do czego służy, ale jeśli kiedykolwiek uda mi się tego dokonać, powiem
Wam, czym to pachnie.
Z trudem staję na tylnych łapkach (opierając się przednimi o kraty) i raz jeszcze próbuję
przywołać ich wszystkich do porządku. Czując, jak mi strzyka w kolanach, daję za wygraną, ale
tylko do chwili, gdy towarzystwo rozchodzi się, a do kuchni znów wpada ona.
„Andy dostałeś już ogórka!” – odpowiada surowo na moje usilne prośby. „Masz na myśli
ten ochłap, który wrzuciłaś mi tu 10 minut temu?!” – kwiczę, oburzony. Jak ona śmie tak ze mnie
żartować?! „Masz, grubasie” – mówi bezlitośnie, wciskając mi w pyszczek liść kapusty pekińskiej.
Tak między nami, nie przepadam za kapustą pekińską, ale nie zamierzam jej już tego wytykać.
Zresztą coś mi mówi, że ona doskonale orientuje się w moich warzywnych upodobaniach.
Nie zamierzam natomiast dłużej z nią dyskutować, ponieważ znów mnie obraża! Łatwo jej
mówić „grubas” czy „tłuścioch”, podczas gdy sama przypomina wieszak na płaszcze. Wyśmiewa
się z mojego wyglądu, ale nigdy nie przyszło jej nawet do głowy, że pod tą warstwą futerka (grubą
warstwą, pragnę zaznaczyć) kryje się cała moja bogata osobowość. Tak jest! Osobowość! Coś,
czym ona, zważywszy na jej kształty, nie została zbyt hojnie obdarowana.
Ta sprawa ma też, naturalnie, drugie dno. Widzicie, kiedy rodzicie się jako świnka morska,
szybko odkrywacie, że świat niewiele ma Wam do zaoferowania. Możecie jeść lub zostać zjedzeni.
Nietrudno chyba zgadnąć, co wybrałem, prawda?
Wracając jednak, muszę powiedzieć, że nie pojmuję, dlaczego tak ciężko jest jej zrozumieć
moją sytuację! Przecież ludzie stale powtarzają, że „liczy się osobowość”. Moja liczy się w setkach
gram.
Nieświadoma mojej krzywdy, ani swojej głupoty, ta ignorantka wychodzi z kuchni, jak
gdyby nigdy nic. Ja zaś leczę swą urażoną dumę liściem kapusty pekińskiej.
25 września 2011
Co to za łoskot?! Nawet nie można w spokoju nacieszyć się niedzielą! Podnoszę powoli
swoją ociężałą po śnie głowę i wzdycham z dezaprobatą na widok szaroburej kupy futra, która
wpada do kuchni i niemal natychmiast z niej wybiega, ślizgając się po podłodze.
To Dizel. Znów coś go opętało i teraz lata, jak kot z pęcherzem. Co by się w sumie zgadzało,
bo on jest kotem. Ponoć kiedyś miał się za Króla Lwa, ale po 13 latach porzucił aspirację Simby
domowego formatu. Teraz częściej przypomina leniwca.
Mimo wszystko, spośród trzech zwierząt mieszkających tu ze mną pod jednym dachem,
jego lubię najbardziej. Obdarzyłem go czymś na kształt sympatii po tym, jak najzwyczajniej w
świecie przestraszył się mnie. Jako jedyny uszanował moją pozycję w tym domu i zrozumiał, że nie
warto ze mną zadzierać. Co zaś tyczy się reszty lokatorów...
Gacek, pies rodzicielki mojej gosposi, nie jest zbyt... No, powiedzmy, że mam pewne
obiekcje co do stanu jego zdrowia psychicznego. Jednego dnia biega jak szalony, tryska energią i
entuzjazmem, a drugiego leży bez ruchu w jednym miejscu, a z jego oczy wyziera beznadziejny
smutek. To nie jest normalne. Na dodatek, jego świat zdaje się ograniczać do piszczących zabawek i
przysmaków dawanych mu w nagrodę za zjedzenie posiłków. Litości! Nie stać go chyba na wiele,
skoro za wyczyn uważa się coś takiego. Gdyby mnie nagradzano za ładne jedzenie...
Ostatnia w kolejce jest króliczka Zosia należąca do siostry mojej gosposi (to dziwne, że
choć nie pochodzą z jednego miotu, nazywa się je siostrami). Wydawałoby się, że to z nią nawiążę
nić porozumienia. Nic bardziej mylnego! Choć jak na samicę zdecydowanie mało mówi, jest, w
typowy dla tej płci sposób, niezwykle ruchliwa – w zasadzie nie robi nic, prócz kicania. Słyszałem
też, że potrafi być okropnie marudna i wymagająca. Przy mojej awersji do aktywnego wypoczynku
i mało wyszukanych oczekiwaniach, nie mielibyśmy sobie wiele do powiedzenia.
Sami wobec tego widzicie, że nie ma w tym domu towarzystwa odpowiedniego dla mojej
osoby (o ludziach nie wspominając). Cóż więc mam robić? Upomnę się o ogórka!
28 września 2011
Jeżeli macie od dłuższego czasu wrażenie, że Wasza służba zaniedbuje Was i ignoruje Waszą
pozycję, a doprowadzanie jej do porządku za pomocą żądań i gróźb nie skutkuje, wówczas nie ma
lepszego sposobu niż... symulowanie choroby.
Ten właśnie sposób wypróbowuję po raz pierwszy na istocie zwanej oficjalnie moją „panią”,
a dla mnie będącej raczej głównym łącznikiem z lodówką. Kiedy rano wchodzi do kuchni,
oczekując, że będę jak co dzień skakał i piszczał domagając się przekąski, ja siedzę w jednym
miejscu patrząc na nią ze stoickim spokojem. Nie macie pojęcia, ile mnie to kosztuje – ja naprawdę
chcę tę przekąskę!
Już sama moja obojętność na przybycie istoty zdolnej zaspokoić mój apetyt, wprowadza tę
wyliniałą samicę w popłoch. Kiedy, po załatwieniu swych fizjologicznych potrzeb, ponownie
wchodzi do kuchni, tracę nieco ze swego opanowania i piszcząc chodzę po klatce. „Całe szczęście!
Czyli musiałeś się tylko rozruszać!” – słyszę, jak mówi z ulgą i po chwili dostaję kawałek
marchewki. Nieźle, ale mogło być lepiej. Czyli czas na plan B.
Patrzę spokojnie, jak przygotowuje sobie śniadanie i robi herbatę w specjalnym rodzaju
poidełka, zwanym kubkiem. Gdy już rozsiada się wygodnie i zatapia zęby w kromce chleba, wydaję
z siebie krótkie, niepokojące piski, nieznane jej dotąd, bo przechowywane przeze mnie na specjalne
okazje. Takie jak ta.
Zainteresowany tym, co z tego wyniknie, patrzę, jak przerażona robi wielkie oczy, odkłada
kanapkę i przygląda mi się, mówiąc pod nosem: „Tylko nie to”. Milknę i nieruchomieję znów na
jakiś czas, by pozwolić jej dojeść śniadanie, które teraz – widzę to wyraźnie – stara się w siebie
wmusić. Kurczę, czyżbyś straciła apetyt?
Następnie wydaję z siebie kolejne nieprzyjemne piski i obserwuję ją podrywającą się ze
swego miejsca i klękającą przy mojej klatce. Oczywiście, udając chorego należy również brać pod
uwagę efekty uboczne tejże symulacji. W moim przypadku jest to wzięcie na ręce przez
zaniepokojoną gosposię i obejrzenie mnie dokładnie. Z KAŻDEJ strony. Trzeba też wiedzieć, kiedy
przestać. Jeśli ktoś za bardzo wczuwa się w swoją rolą cierpiętnika, wówczas może wylądować w
poradni weterynaryjnej i dopiero wtedy „pacjent” odkrywa, czym jest cierpienie.
Uznając, że zrobiłem już dość i nie chcąc, mimo wszystko, by zwróciła przeze mnie ten z
trudem zjedzony posiłek, nie wydaję już więcej z siebie tych charakterystycznych dźwięków.
Niedługo potem natomiast skubię sobie pachnące sianko z paśnika, znaczę swoją obecnością świeżą
ściółkę, szamię nasionka i patrzę, jak w lodówce pojawiają się trzy soczyste ogórki.
Jury przyznało także nieplanowaną wcześniej nagrodę specjalną Elurinowi za "Opowieści Bercika", które ze względu na długość tekstu opublikowane zostaną jutro przez Pannę Fiu Fiu
Przedstawiam wyróżnione prace
Była raz świnka Tasicją zwana
przez Pańcie i Pana bardzo kochana.
Miała swój domek, miseczkę i sianko.....
lecz była smutna tak bardzo, bardzo...
Leżała dni całe w swym domku ślicznym
no i marzyła o towarzystwie licznym:
o mamie i tacie,
siostrach, kuzynkach i bracie.
W końcu z tęsknoty jadać przestała,
spała, chudła i rozpaczała...
Pańcie od zmysłów już odchodziły,
by ją pocieszyć próby czyniły.
Lecz nia nic się zdały pyszności, pieszczoty.
Tasia już na nic nie miała ochoty.
Zaniosły ją Pańcie do weta.
Ten orzekł: tu żadna dieta,
żadne pyszności, sianko, tulanie,
nic nie pomoże miłe panie.
Świnka to jest stworzenie stadne,
żyć w samotności nie lubi z nich żadne.
Tasi potrzebna jest przyjaciółka,
świnkowe figle to inna półka.
Jest w internecie świnkowa strona,
morskim prosiakom w całości poświęcona.
Tam są porady, prosiaków całe stada,
może się któryś dla Tasi nada?
Pańcia zasiadła przy szklanym ekranie
i rozpoczęła na świnkę polowanie.
Wszystkie śliczniutkie, pyszczki radosne,
futra zmierzwione, kudłate lub włoski proste.
I jak tu wybrać, gdy same cuda?
Może sposobem się jakimś uda?
I wreszcie wyjrzał z ekranu pyszczek,
czupurna grzywka i oczka bystre.
Felicja świnka na imię miała
i w mieście Gdańsku na nas czekała...
Tak przyjechała Felicja z panią Anią
w miesiącu wrześniu, pamiętam to się działo...
Tasia choć towarzystwa złakniona
Nagle poczuła się zagrożona.
Intruz jej zaczął po domku biegać,
sianko wyjadać, w hamaczku legać.
I jeść zaczęła na wyścigi
żeby nadążyć za tym świniakiem drugim.
Gryzła Felicję co chwila,
kiedy ta tylko się nadarzyła.
Felicja spokojnie wszystko znosiła,
była cierpliwa, dla Tasi miła,
lecz zwyczaj miała taki,
że kradła Tasi przysmaki.
I z tej to własnie przyczyny
rzucały się na jadło obie dziewczyny.
Tasia zaczęła przybierać na wadze,
co nie uszło Pańcinej uwadze.
Przestała być smutna i osowiała,
a z czasem Felicję wręcz pokochała.
Teraz buszują wspólnie lub na zmianę
po domku, miskach czy paśniku z sianem.
I smutne mają na pyszczkach minki
kiedy w pobliżu nie ma drugiej świnki
Z Pamiętnika Andy'ego
8 września 2011
Jesteśmy w domu sami. Nie licząc psa, królika i kota. Słyszę jak spuszcza wodę w toalecie i
stąd wiem, że zaraz wejdzie do kuchni. Zawsze tak robi. I rzeczywiście: drzwi od maleńkiej toalety
otwierają się i zamykają i za chwilę znajdujemy się w tym samym pomieszczeniu. Jak zwykle ona
podchodzi do umywalki, by umyć ręce po załatwieniu swych fizjologicznych potrzeb. Nie wiem,
czemu – ja tego nigdy nie robię.
Patrzę na nią tylko przez chwilę – przecież wiem, jak wygląda. Nie jest specjalnie wysoka,
szczególnie przy swoim samcu-gigancie. Chłopaku, jak to się po ludzku mówi. Ma ciemną, długą
sierść, ale – co dziwne – tylko na głowie. Notabene tu wszyscy z jej gatunku tym właśnie się
wyróżniają. U samców można zaobserwować jej nieco więcej na łapach, ale w porównaniu ze mną
– to pryszcz.
Odbiegłem nieco od głównego tematu. Jak wspomniałem, ta niemal łysa samica weszła do
kuchni, by umyć ręce. Ponieważ jestem głodny, bezzwłocznie rozpoczynam procedurę zwracania na
siebie jej uwagi. Z początku mnie ignoruje, ale wiem, że długo tak nie wytrzyma. Mam ogromną
siłę perswazji.
Kiedy zaczynam gwałtowniej gryźć kraty swej klatki, zdenerwowana wrzeszczy: „Andy!”.
Tak, zgadliście, to moje imię. Czyta się je „En-di”. Jednakże wrzask na mnie nie działa. Jedyny
dźwięk, jakiego się boję to odgłos wystrzału. I ona o tym doskonale wie. Podchodząc do lodówki,
mówi do mnie z uśmiechem, jakim obdarza się niesforne młode (czy ona ma mnie za dziecko?):
„Mogę ci dać pora”. „Pora to jest na przekąskę!” – odpiskuję jej, ale jestem pewien, że mnie nie
zrozumiała. Ludzie nie należą do najbystrzejszych gatunków.
Po chwili działań na blacie kuchennym, otwiera górne drzwiczki mojej klatki i wrzuca
kawałek warzywa. Skąpiradło! Jakby nie mogła dać całego! Do tego tak wrzuciła, że zupełnie nie
wiem, gdzie on jest! Myśląc, że robi mnie w balona, dalej gryzę kraty. Ona tylko śmieje się ze
mnie, mówi: „Tu, ty głupku!” i trąca palcem coś, co leży za mną. Zdajecie sobie sprawę, jak ciężko
jest dostrzec rzecz położoną przy Waszym zadzie w chwili, gdy macie podłużne ciałko i stoicie na
czterech łapkach? Niechże mi ta wyliniała samica nie ubliża od głupków!
No, ale w końcu dorwałem się do swojego pora. Za pięć minut go nie będzie, mówię Wam!
Muszę przyznać, że tym razem łatwo poszło... W sensie, ze zdobyciem jedzenia... Moja gosposia,
która, po ludzku mówiąc, jest moją panią – panią! a to dobre! – miewa często ataki agresji,
rozumiecie. Rzuca w moją klatkę kapciem (dzięki Ci, Święty Ogórze, że to tylko piankowe
japonki!), wrzeszczy, trąca mnie palcem po nosie lub spsikuje wodą. Tego numeru z wodą nie lubię
najbardziej, bo nigdy nie wiem czy chce, żebym ucichł, czy żebym się umył. Patrzę wobec tego na
nią zdezorientowany, a ona stoi, wściekła, z tym zraszaczem i czeka... Na co ona czeka, przecież już
nie hałasuję! Skoro tak, uznaję, że chyba jednak chodziło jej o kąpiel. Nie chcę się myć, chcę jeść!
Więc zaczynam gryźć kraty od nowa.
Tę zabawę toczymy codziennie po kilka razy i rzadko się zdarza, żebym przegrał.
Powtarzam, moja siła perswazji jest nie do przebicia. Jeśli chcecie coś osiągnąć, pohałasujcie i nie
dajcie się uciszyć byle krzykiem. W starciu z ludźmi nie wolno ustępować, inaczej pomyślą, że są
niewiadomo kim. A potem słyszycie takie bzdury, że niby któreś z nich jest Waszym panem!
Po porze, pora na drzemkę, wobec czego moszczę się wygodnie na świeżym, pachnącym sianie,
ziewam przeciągle i idę spać. Dobranoc!
10 września 2011
Wiedziałem, że coś się święci. Wiedziałem to już od chwili, kiedy wczoraj wieczorem
weszła do domu z klatką w rękach i głupim uśmiechem na pysku. To jest... twarzy!
Udałem zainteresowanie piszcząc i gryząc kratkę w nadziei, że odczyta to jako prośbę o
posiłek. ...Na który zresztą i tak miałem ochotę. Ona jednak przywołała jeszcze głupszy uśmiech –
o ile to możliwe! – i zaświergotała: „To twoja klatka, Andisiu!”. Poraziło mnie tak, że nawet nie
zwróciłem uwagi na to idiotyczne zdrobnienie, którego od czasu do czasu używa. Moja coooo?!
Przecież już mam klatkę! Czyżby oszalała do reszty? Nie zdążyłem zapytać, bo pomknęła do
swojego pokoju i długo stamtąd nie wychodziła.
Ponieważ przez resztę wieczoru oraz dzisiejszy dzień panował spokój, zdążyłem zapomnieć
o tym incydencie. Przypomniało mi się o nim w chwili, gdy przyszedł jej chłopak. Tak, dobrze
pamiętacie, ten, przy którym moja „pani” nawet dla mnie przestaje być wysoka. Wąsiki słusznie
ostrzegły mnie, że coś się szykuje. Tak samo dawały o sobie znać, gdy 9 stycznia tego roku
zostałem wyjęty z klatki i wsadzony do wanny przez moich poprzednich „właścicieli” po to tylko,
by ta łysa samica, przez zamiary której drżą mi teraz wąsiki, mogła mi się przyjrzeć przed
zabraniem do domu. To wtedy właśnie wyprowadziłem się ze Zgierza do Łodzi. Czy i to mnie teraz
czekało? Kolejna przeprowadzka? W pewnym sensie tak, jak się później okazało, choć niezupełnie.
W niedługim czasie po przyjściu samca-giganta zostałem przeniesiony z całym dobytkiem do
pokoju mojej gosposi. Chwilę później brutalnie wyjęto mnie z klatki. Zdążyłem pomyśleć, że
wyląduję w wannie, jak odezwała się ona, zwiastując coś znacznie gorszego: „Skoro i tak go
trzymasz, obetnę mu pazury”.
OK, postawmy sprawę jasno: nie jestem żadnym tchórzem. Obcinanie pazurów nawet nie
boli, gdy zajmuje się tym ktoś, kto już raz miał nożyczki w ręku. Ale, jasny gwint, pedicure jest dla
bab i mnie, prawdziwego mężczyznę, ten zabieg po prostu obraża. Niewiele jednak da się zrobić,
gdy jedna para rąk trzyma Cię tak, że podbródek zamienia Ci się w kołnierz usztywniający, a druga
majstruje przy Twoich tylnych łapkach.
Na szczęście całe to przedsięwzięcie nie zajęło nawet pięciu minut i po wszystkim miałem
nadzieję wrócić do klatki. No i wróciłem. Tylko nie do tej, do której chciałem.
Z początku nie wiedziałem, co się dzieje: ściany były daleko ode mnie i zdawały się jeszcze
oddalać, siano znajdowało się za jakąś dziwną kratką, domku nie było nigdzie, poidełko znajdowało
się po drugiej stronie i wszędzie unosił się nowy, obcy zapach. Widząc mnie kompletnie
oszołomionego, ta wariatka uśmiechnęła się promiennie, powiedziała coś i wyszła z pokoju.
Powoli zaczęło docierać do mnie, że najprawdopodobniej siedzę w nowej klatce – tej, którą
ona wczoraj wieczorem przytachała do domu. Ta jednak była większa od starej. Znacznie większa,
jak zdążyłem zauważyć. Skubiąc siano z tej niewygodnej przegrody – to chyba jest paśnik? –
myślałem gorączkowo, jak się stąd wydostać. Ogrom miejsca do dyspozycji przerażał mnie. Tak,
wiem, mówiłem, że nie jestem tchórzem, ale obcinanie pazurów przy tym to pryszcz. Duża
przestrzeń jest czymś strasznym, bo uświadamiam sobie przy niej, jak malutką świnką jestem. A
ona tylko czeka, żeby mnie osaczyć i pochłonąć. To może i brzmi lekko paranoicznie, ale nic na to
nie poradzę.
Po chwili, która dla mnie trwała wieczność, wróciła ona z miską pełną ziaren. Uspokoiło
mnie to – jedzenie od zawsze koiło moje nerwy. Wprawdzie poczucie zagubienia pozostało, ale
chociaż przyszło mi z nim walczyć z pełnym żołądkiem. Potem zostawiono mnie samego w
(s)pokoju, bym „oswoił się” ze swoim „nowym domem”. Przez większość tego czasu jadłem.
Wieczorem odzyskałem swój drewniany domek – obok miski i poidełka, jedyną znaną mi
rzecz – i zostałem przeniesiony z powrotem do kuchni. Zapach rozmaitych potraw, jakie się w niej
znajdują oraz widok lodówki, uspokoiły mnie do reszty. Ponadto, jako „biedny świń po przejściach”
otrzymałem kawałek brokułu dla wzmocnienia mojej rekonwalescencji.
Teraz leżę sobie na brzuszku w świeżej ściółce, z nóżkami dziarsko wyciągniętymi do tyłu i
powoli dostrzegam plusy tej całej zamiany – po raz pierwszy o nic nie zawadzam. Widzę, jak do
kuchni wchodzi ona, siada naprzeciwko mojej klatki i z troską w głosie pyta: „Dobrze ci tu,
Andy?”. „Oczywiście, że tak” – odpiskuję z irytacją. – „Dlaczego miałoby nie być?”.
12 września 2011
PSTRYK! Ciche pyknięcie dociera do moich uszu, a krótki blask oślepia mnie na chwilę i
przez kolejnych kilka sekund nie widzę nic, prócz kolorowych plamek. Dobrze chociaż, że jestem
w stanie wyczuć miskę z sałatką warzywną. Hmmm, dobra ta sałatka. Moja gosposia nie jest
najlepszą kucharką, wobec czego „dobre” wychodzą jej tylko te potrawy, które nie wymagają
gotowania, pieczenia ani smażenia.
Rozmyślając nad niekompetencją służby w dzisiejszych czasach, wygrzebuję z miski ostatni
kawałek ogórka, jednocześnie starannie omijając marchewkę, co wywołuje kolejny błysk.
Moja „pani” znów usiłuje uwiecznić mój wizerunek dla potomnych, co po ludzku mówiąc
nazywa się po prostu „robieniem zdjęć”. Ludziom służą do tego celu specjalne urządzenia (tzw.
aparaty). Do tej pory nie wiem, jak to się dzieje, że po tym cichym pstryknięciu obraz nagle pojawia
się w okienku tego ustrojstwa. Patrząc na nią, podejrzewam, że ona sama tego nie wie.
Niemniej jednak zdaję sobie sprawę z tego, że sałatka była tylko i wyłącznie kartą
przetargową mającą na celu utrzymać mnie w jednym miejscu tak, by ta ograniczona istota nie
miała problemu z uchwyceniem mnie. Jest dla mnie również zupełnie jasnym fakt, że po tym
wszystkim będzie ona pokazywać zdjęcia każdemu, kto przekroczy próg naszego mieszkania,
piszcząc: „Zobacz, jak słodko tu wyszedł!”. Nie zrozumcie mnie źle: dobrze wiedzieć, że mnie
uwielbia, ale określenie „słodki” nie zwiastuje niczego dobrego. Otóż widzicie, kiedy ludzie
klasyfikują Was do tej kategorii, dostają czegoś w rodzaju bzika na Waszym punkcie. Odtąd
wszystko, co robicie – jecie, pijecie, śpicie, drapiecie się czy ziewacie – powoduje zaraz piski i
westchnienia pełne zachwytu lub, w najgorszym wypadku, sesje zdjęciowe. Zapamiętajcie zatem: o
ile to możliwe, wystrzegajcie się bycia słodkimi. Oczywiście, kiedy rodzicie się z taką dozą uroku
osobistego jak ja, nie pozostaje Wam nic innego, jak przywyknąć do blasku fleszy i słów uznania.
Dlatego też nie reaguję widząc ją, jak, zgodnie z moimi przewidywaniami, pokazuje świeżo
wykonane zdjęcia swojej rodzicielce, a później chłopakowi. Staram się natomiast – o ile to możliwe
– wyglądać jeszcze słodziej tak, by jednocześnie wyeksponować swoje atuty, jak i rzucić cień na jej
– i tak już wątpliwy – talent fotograficzny. Poza tym: niech sobie nie myśli, że jakakolwiek
podobizna zastąpi jej oryginał!
Moje wyczyny chyba przynoszą zamierzony efekt, bo ona i jej samiec uśmiechają się
patrząc na mnie z uwielbieniem, a w dowód uznania dostaję od niej spory kawałek ogórka.
22 września 2011
Poirytowany gryzę kraty, piszczę, biegam po klatce i nic! Żadnej reakcji! A dlaczego? Bo
zachciało jej się chwalić kawałkiem plastyku przed swoją rodzicielką i jej samcem, który, nawiasem
mówiąc, uważa się za „pana domu”. Zabawne...
Nie rozumiem, jak coś, co absolutnie nie nadaje się do jedzenia, może przykuwać tyle uwagi
i wzbudzać takie emocje! Tylko dlatego, że nazywa się to legitymacją studencką! Nie rozgryzłem
jeszcze, co to takiego ani do czego służy, ale jeśli kiedykolwiek uda mi się tego dokonać, powiem
Wam, czym to pachnie.
Z trudem staję na tylnych łapkach (opierając się przednimi o kraty) i raz jeszcze próbuję
przywołać ich wszystkich do porządku. Czując, jak mi strzyka w kolanach, daję za wygraną, ale
tylko do chwili, gdy towarzystwo rozchodzi się, a do kuchni znów wpada ona.
„Andy dostałeś już ogórka!” – odpowiada surowo na moje usilne prośby. „Masz na myśli
ten ochłap, który wrzuciłaś mi tu 10 minut temu?!” – kwiczę, oburzony. Jak ona śmie tak ze mnie
żartować?! „Masz, grubasie” – mówi bezlitośnie, wciskając mi w pyszczek liść kapusty pekińskiej.
Tak między nami, nie przepadam za kapustą pekińską, ale nie zamierzam jej już tego wytykać.
Zresztą coś mi mówi, że ona doskonale orientuje się w moich warzywnych upodobaniach.
Nie zamierzam natomiast dłużej z nią dyskutować, ponieważ znów mnie obraża! Łatwo jej
mówić „grubas” czy „tłuścioch”, podczas gdy sama przypomina wieszak na płaszcze. Wyśmiewa
się z mojego wyglądu, ale nigdy nie przyszło jej nawet do głowy, że pod tą warstwą futerka (grubą
warstwą, pragnę zaznaczyć) kryje się cała moja bogata osobowość. Tak jest! Osobowość! Coś,
czym ona, zważywszy na jej kształty, nie została zbyt hojnie obdarowana.
Ta sprawa ma też, naturalnie, drugie dno. Widzicie, kiedy rodzicie się jako świnka morska,
szybko odkrywacie, że świat niewiele ma Wam do zaoferowania. Możecie jeść lub zostać zjedzeni.
Nietrudno chyba zgadnąć, co wybrałem, prawda?
Wracając jednak, muszę powiedzieć, że nie pojmuję, dlaczego tak ciężko jest jej zrozumieć
moją sytuację! Przecież ludzie stale powtarzają, że „liczy się osobowość”. Moja liczy się w setkach
gram.
Nieświadoma mojej krzywdy, ani swojej głupoty, ta ignorantka wychodzi z kuchni, jak
gdyby nigdy nic. Ja zaś leczę swą urażoną dumę liściem kapusty pekińskiej.
25 września 2011
Co to za łoskot?! Nawet nie można w spokoju nacieszyć się niedzielą! Podnoszę powoli
swoją ociężałą po śnie głowę i wzdycham z dezaprobatą na widok szaroburej kupy futra, która
wpada do kuchni i niemal natychmiast z niej wybiega, ślizgając się po podłodze.
To Dizel. Znów coś go opętało i teraz lata, jak kot z pęcherzem. Co by się w sumie zgadzało,
bo on jest kotem. Ponoć kiedyś miał się za Króla Lwa, ale po 13 latach porzucił aspirację Simby
domowego formatu. Teraz częściej przypomina leniwca.
Mimo wszystko, spośród trzech zwierząt mieszkających tu ze mną pod jednym dachem,
jego lubię najbardziej. Obdarzyłem go czymś na kształt sympatii po tym, jak najzwyczajniej w
świecie przestraszył się mnie. Jako jedyny uszanował moją pozycję w tym domu i zrozumiał, że nie
warto ze mną zadzierać. Co zaś tyczy się reszty lokatorów...
Gacek, pies rodzicielki mojej gosposi, nie jest zbyt... No, powiedzmy, że mam pewne
obiekcje co do stanu jego zdrowia psychicznego. Jednego dnia biega jak szalony, tryska energią i
entuzjazmem, a drugiego leży bez ruchu w jednym miejscu, a z jego oczy wyziera beznadziejny
smutek. To nie jest normalne. Na dodatek, jego świat zdaje się ograniczać do piszczących zabawek i
przysmaków dawanych mu w nagrodę za zjedzenie posiłków. Litości! Nie stać go chyba na wiele,
skoro za wyczyn uważa się coś takiego. Gdyby mnie nagradzano za ładne jedzenie...
Ostatnia w kolejce jest króliczka Zosia należąca do siostry mojej gosposi (to dziwne, że
choć nie pochodzą z jednego miotu, nazywa się je siostrami). Wydawałoby się, że to z nią nawiążę
nić porozumienia. Nic bardziej mylnego! Choć jak na samicę zdecydowanie mało mówi, jest, w
typowy dla tej płci sposób, niezwykle ruchliwa – w zasadzie nie robi nic, prócz kicania. Słyszałem
też, że potrafi być okropnie marudna i wymagająca. Przy mojej awersji do aktywnego wypoczynku
i mało wyszukanych oczekiwaniach, nie mielibyśmy sobie wiele do powiedzenia.
Sami wobec tego widzicie, że nie ma w tym domu towarzystwa odpowiedniego dla mojej
osoby (o ludziach nie wspominając). Cóż więc mam robić? Upomnę się o ogórka!
28 września 2011
Jeżeli macie od dłuższego czasu wrażenie, że Wasza służba zaniedbuje Was i ignoruje Waszą
pozycję, a doprowadzanie jej do porządku za pomocą żądań i gróźb nie skutkuje, wówczas nie ma
lepszego sposobu niż... symulowanie choroby.
Ten właśnie sposób wypróbowuję po raz pierwszy na istocie zwanej oficjalnie moją „panią”,
a dla mnie będącej raczej głównym łącznikiem z lodówką. Kiedy rano wchodzi do kuchni,
oczekując, że będę jak co dzień skakał i piszczał domagając się przekąski, ja siedzę w jednym
miejscu patrząc na nią ze stoickim spokojem. Nie macie pojęcia, ile mnie to kosztuje – ja naprawdę
chcę tę przekąskę!
Już sama moja obojętność na przybycie istoty zdolnej zaspokoić mój apetyt, wprowadza tę
wyliniałą samicę w popłoch. Kiedy, po załatwieniu swych fizjologicznych potrzeb, ponownie
wchodzi do kuchni, tracę nieco ze swego opanowania i piszcząc chodzę po klatce. „Całe szczęście!
Czyli musiałeś się tylko rozruszać!” – słyszę, jak mówi z ulgą i po chwili dostaję kawałek
marchewki. Nieźle, ale mogło być lepiej. Czyli czas na plan B.
Patrzę spokojnie, jak przygotowuje sobie śniadanie i robi herbatę w specjalnym rodzaju
poidełka, zwanym kubkiem. Gdy już rozsiada się wygodnie i zatapia zęby w kromce chleba, wydaję
z siebie krótkie, niepokojące piski, nieznane jej dotąd, bo przechowywane przeze mnie na specjalne
okazje. Takie jak ta.
Zainteresowany tym, co z tego wyniknie, patrzę, jak przerażona robi wielkie oczy, odkłada
kanapkę i przygląda mi się, mówiąc pod nosem: „Tylko nie to”. Milknę i nieruchomieję znów na
jakiś czas, by pozwolić jej dojeść śniadanie, które teraz – widzę to wyraźnie – stara się w siebie
wmusić. Kurczę, czyżbyś straciła apetyt?
Następnie wydaję z siebie kolejne nieprzyjemne piski i obserwuję ją podrywającą się ze
swego miejsca i klękającą przy mojej klatce. Oczywiście, udając chorego należy również brać pod
uwagę efekty uboczne tejże symulacji. W moim przypadku jest to wzięcie na ręce przez
zaniepokojoną gosposię i obejrzenie mnie dokładnie. Z KAŻDEJ strony. Trzeba też wiedzieć, kiedy
przestać. Jeśli ktoś za bardzo wczuwa się w swoją rolą cierpiętnika, wówczas może wylądować w
poradni weterynaryjnej i dopiero wtedy „pacjent” odkrywa, czym jest cierpienie.
Uznając, że zrobiłem już dość i nie chcąc, mimo wszystko, by zwróciła przeze mnie ten z
trudem zjedzony posiłek, nie wydaję już więcej z siebie tych charakterystycznych dźwięków.
Niedługo potem natomiast skubię sobie pachnące sianko z paśnika, znaczę swoją obecnością świeżą
ściółkę, szamię nasionka i patrzę, jak w lodówce pojawiają się trzy soczyste ogórki.
Jury przyznało także nieplanowaną wcześniej nagrodę specjalną Elurinowi za "Opowieści Bercika", które ze względu na długość tekstu opublikowane zostaną jutro przez Pannę Fiu Fiu