Ehh... ciężko jest być "świńską mamą".... dziś mija rok od śmierci mojego Franka.... wczoraj już naryczałam się oglądając jego zdjęcia... dziś też znalazłam na to chwilę... Nie umiem nie ryczeć, bo wciąż nie rozumiem dlaczego on umarł. Nie potrafię sobie tego nijak wytłumaczyć.... Po prostu nie ma na to racjonalnych argumentów, lub nikt nigdy mi ich nie podał. Jego strata boli dalej tak samo mocno.
Dziś w odwiedziny przyjechał ojciec (w sensie mój) - poczęstowałam go więc kawą i kanapkami i karmię to nieszczęście nasze - Stefanka... I cóż słyszę z ust mojego własnego ojca? "On się kończy nie?" Odpowiadam - "Nie." Próbuję nie ciągnąć tematu. Bo przecież nie będę opowiadać o jego leczeniu, o wyjazdach, o nocnym wstawaniu, o smarowaniu pyszczka, o jego bólu, o zastrzykach etc - bo nie zrozumie. Ale oczywiście co? Dawno już zauważyłam, że nic nie bawi innych jak ciągnięcie tego typu pytań "No ale przecież on nic nie je, i taki chudy jest - kończy się, on stary już jest przecież... Zobacz jak on wygląda. Zejdzie wam niedługo. A reszta świń stara też czy tamte jeszcze pociągną?" Tłumaczę więc w rocznice śmierci mojego Franka, że mój Stefan nie umiera. Chce mi się ryczeć. Ojciec nie zrozumie. Przecież to tylko świnka morska. Głupi gryzoń.
Ot... taka moja dola świńskiej matki. Kocham je nad życie. Ale całemu światu nie wytłumaczę, że to ma sens i że nikogo nie zmuszam, aby kochał świnki - chcę tylko, by nie krytykował mnie i czasem pomyślał, że coś co dla kogoś jest bezsensowną gadką mnie może zranić... Ehh... Taki trochę nie w temacie wpis, ale gdzieś sobie musiałam napisać co mnie boli.
Franku
