
No, nie odzywaliśmy się, faktycznie długo. W kwaterach Sierściuchowa kolejne przetasowania personalne, bo wiekowe stadko zgryźliwością trąci - musi, co tolerancja odwrotnie proporcjonalna jest do metryk. Towarzystwo świńskie wielce drażliwe się zrobiło. Jedna drugą ledwie nosem w zadek trąci i od razu awantura!

Rozdzieliłam nieco całe bractwo i jest dobrze. Zołzom charakterki się utrwaliły...

, na żadne ustępstwa nie idą, megiery jedne! Dziadunio Hanys ma tymczasową małżonkę i "tatkuje" trzem przybranym córciom, które rosną jak na drożdżach i żadnego respektu dla staruszka nie mają, bez szacunku najmniejszego włażąc mu na głowę. Po sąsiedzku siedzą zrzędy: Buszaczek, Kozunia, Jaśka, Helcia i dwie tymczaski. Bez pyskówek - ani rusz! Farcik dotrzymuje pola narwanej młodej, która jakoś nie może domku znaleźć. Otoko zżył się już na dobre i na złe z Fernandem, zgodni są bardzo w przeciwieństwie do "dziewczątek". Do tego dwóch młodziaków spokojnych, czekających na własnych Dużych.
Wczoraj wielki wybieg dostarczył świntuchom tyle atrakcji, że padły potem pokotem, dostarczywszy mi zabójczej dawki adrenaliny: Gonitwy trwały w najlepsze, gdy nagle w oczy rzuciły mi się krwawe kałuże... Osłupiałam. Krwiomocz? Ale, u której?! Żadna takich kłopotów nie ma! Na gwałt zaczęłam pojedynczo wyłapywać świnie i oglądać im tyłki. Nic! To skąd ta jatka na podłodze?! Wtedy przyuważyłam przycupniętą pod furteczką Glazurkę... Łapa ociekająca, dosłownie, krwią. Zachlapana posoką paszcza i futro na klacie. Na ręce i do łazienki, w amoku szukam źródła obfitego krwawienia, ręce mi się trzęsą, nic nie widzę. Znacząc drogę tropem krwawym lecę po okulary i wracamy do łazienki. Owijam świnię, niczym mumię, kilometrami papieru toaletowego, żeby zobaczyć, do pioruna, skąd ta krew! Czerwona plama rośnie na tym mega opatrunku w okolicy przedniej łapki, cenne chwile umykają, a ja mam wrażenie, że zwierz mi się wykrwawia. Udaje się w końcu zatamować z grubsza tę niagarę czerwieni. Patrzę. Zerwany pazurek, rozdarty palec. Robię solidny opatrunek uciskowy i zabezpieczam, żeby nie mogła się z niego świnia rozpakować, dociskam jeszcze własnoręcznie. Martwi mnie to, że dziewczyna w ogóle nie oponuje. Po upływie stu - co najmniej - wieków, krwotok udaje się zatrzymać. Dokładam nową warstwę opatrunku, żeby się upewnić. Już nie przecieka. Podłoga w kuchni, na korytarzu, w łazience, w pokoju - wszędzie, gdzie miotałam się z rannym zwierzem, przypomina rzeźnię. Kto rozkwasił sobie kiedyś nos - wie, jak to wygląda. Ale tu była jedna mala świnka! I nie mam pojęcia, jak ona to zrobiła...

Dziś już jest OK. Siedzi zadowolona z drugą niewidomą, Cynką. Opatrunek w nocy zdjęła, żeby nie było...