Nie macie czasem tak, że ręce wam opadają? Niby nic poważnego się nie dzieje, ale splot różnych sytuacji i okoliczności powoduje, że macie ochotę zawinąć się w łóżku i mieć wszystko w dupie? Taki właśnie mam dziś dzień....
Pomijając szczegóły moich nieprzyjemnych sytuacji, tego, że moja robota jest gówniana i że przyszło pismo ze spółdzielni o niedopłacie za ogrzewanie na 3100zł ( a poprzednie 2100zł dopiero co spłaciliśmy w ratach) - wychodzi na to, że mamy zepsute zawory i kaloryfery grzeją sobie jak chcą... A więc pomijając, że wszystkie moje zaoszczędzone na nadgodzinach w pracy pieniądze pójdą na spłatę "tego" (dokładnie zaoszczędziłam sobie 3000zł....) to trochę moje misie mnie wczoraj zmartwiły. Nic poważnego. Mieciowi okropnie się przelewało w brzuszku, burczało mu tam naprawdę głośno i nieprzyjemnie. Zachowywał się normalnie, ale na wszelki wypadek dałam mu probiotyk. Nie wiem, co mu zaszkodziło. I chyba jedyne, co myślę, to suszona przeze mnie koniczyna. Trochę była zbrązowiała... Ale sucha. Może się popsuła? Ale Żur też ją jadł i ok... Albo dziad jeden coś zeżarł w stylu folia, noga od stołu, podkład... Rano ok. Żurek natomiast coś ciamka za dużo. Chyba pojedziemy do wetki, albo jakiś zadzior, albo, nie daj boże, znowu jakiś ząb wypada... Poobserwuję go jeszcze jutro.
Wczoraj w lesie coś nas okropnie wystraszyło. Znaczy mnie. Jest w jednym miejscu taka gęstwina krzaków i już wcześniej coś słyszałam, ale nic. Potem nagle całe krzaki zaczęły się ruszać i coś energicznie przez nie szło. Nie był to człowiek na pewno. Jakiś zwierz. Chyba że jakiś szaleniec. Nakazałam ewakuację natychmiastową. Normalnie więcej tam nie idę. Mamie też zakazałam
