Ależ ostatnio przeżyliśmy stresów z naszym prosiakiem!
Skaleczył się, jak prawdziwy facet

, w siurka. Spuchło mu wszystko i nie chciało się schować. Pojechaliśmy do kliniki 24h - niedziela, późno, a coś zrobić trzeba było.
I daaawno nikt mnie tak nie zdenerwował. Wet wmawiał mi, że mój kochany prosiaczek, moje oczko w głowie, codziennie tulone, głaskane i wypieszczone, chodzi tak od kilku dni! Że to nasze zaniedbanie, że nic już się nie da zrobić, jest martwica i w ogóle do końca życia mamy mu to wpychać na siłę do środka tak jak on, szanowny , kurczę, pan rzeźnik. Tazos był przerażony, ja się poryczałam, co ten mój biedny chłopak przeżył, to tylko on wie...
Następnego dnia wyprawiłam siebie do pracy, a dużego i małego do innego weta. No i cóż...tragedii nie było, wetka uspokoiła, że nie chodzi z tym kilka dni, że wystarczy na razie nawilżać i obserwować, a jak coś się będzie działo, to będziemy myśleć dalej. No i jak na razie tydzień minął, nic się dalej nie dzieje, kamień z serca po prostu dla takiej panikary jak ja.
Przy okazji w końcu prosiak dorobił się książeczki zdrowia - królika, świnki się skończyły
Na ostatnie dwa dni Tazos został z opieką doraźną - my wyjechaliśmy, a jego odwiedzały ciocie

Oczywiście po powrocie był foch, ale małym przekupstwem wszystkie fochy prosiakowe da się zwalczyć
