To u nas tak... Powinnam częściej aktualizować wątek. Ostatnio odezwałam się, kiedy miał przyjechać do nas Asasello od Falbali. Dotarł, chował się, darł pyszczek i ukradł nam serca. A potem je rozbił na kawałki, kiedy w moje urodziny cichutko odszedł... Znalazłam go wzdętego i zimnego w rogu klatki. Zdążyłam tylko wyjąć termofor i po kwadransie już go nie było
Co więcej, trzy tygodnie wcześniej odszedł Benek. Dużo schudł w krótkim czasie, doktor Magda wymacała cystę na tarczycy. Po szybkich badaniach musieliśmy ciąć, bo dziadostwo było bardzo aktywne hormonalnie. Operacja się udało, a Blondyn wziął i się nie obudził... Doktor walczyła o niego przez tydzień - leżał w inkubatorze, był karmiony sondą. Ze względu na brak poprawy podjęłyśmy wspólną decyzję o odpuszczeniu mu. Jestem na siebie zła, bo zawiozłam go na stosunkowo prosty zabieg. Było ciepło, jechał w transporterze w koszyku mojego roweru. Dałam mu buziaka i powiedziałam "do zobaczenia". Nawet mi przez głowę nie przyszło, że już go nie zobaczę...
Olek dorobił się na starość kamieni w pęcherzu. Zawiozłam go na cito do lecznicy, kiedy rano zobaczyłam, że cała klatka jest we krwi. Jeszcze tego samego dnia odbyła się operacja, doktor Magda wypłukała cały osadi wyjęła dwa spore kamienie. Po kilku dniach w szpitaliku, Olo, odpukać - dochodzi do siebie.
Z weselszych wiadomości w poniedziałek przyjechał do nas z Krakowa taki oto puchaty jegomość
