Szanowni mają się nieźle, choć Mundek śmierdzi niemożebnie obsikawszy się i zadredziwszy w okresie upalnym. W międzyczasie byli z nami na corocznym wypadzie w Góry Świętokrzyskie, dałam mu więc spokój nie chcąc stresować na relatywnej obczyźnie. A dziś jest (podobno niestety jednodniowa) przerwa upałów ,więc mu się znowu upiecze, ale nożyczki i micha czekają.
Natomiast z Szyszką był cud mniemany, albo serio cud. Ta rana po strupie martwiczym była w pewnym momencie wielkości dwuzłotówki, co się zaczynała goić, to bidula ją zrywała. NIC, słownie nic nie pomagało. Bardzo dzielnie walczyła doktor Ola, która Szyszkę uwielbia. Raz założyła jej przemyślny serdaczek, nie zdążyła się obrócić, a serdaczek był już obok świni. Założyła drugi, bardziej niezdejmowalny. Jedziemy do domu, wyciągam prosię, a ono wiotkie jest i sprawia wrażenie, że właśnie umiera. Musiałam szybko zdjąć. Żadne zawijania, ubierania w skarpetę i w ogóle nic nie dawało się zrobić. Wszelkie smarowania jeszcze przyspieszały zerwanie. Dziadostwo było akurat w takim miejscu, że sięgała tylną nogą. Trwało to ponad dwa i pół miesiąca. Na jakimś etapie się załamałam i postanowiłam całkowicie ignorować istnienie tej rany, nawet na nią nie patrzeć. I wiecie co? Szyszka przestała się rozdrapywać i rana się zagoiła. Tak po prostu.
Niestety ona jest nadal płochliwa, ale już się wspaniale oswoiła i co najważniejsze, cudownie jest z Mundkiem zżyta.
Jest wielka, puchata, ma duże oczęta i w ogóle przypomina mi kucyka

ma jakby krótką grzywę i jest łaciata. I pachnie trochę jak Grawisia.