Do nas też to nie dociera... Z piątku na sobotę w ogóle nie spałam, cała noc przepłakana. Jeszcze bardziej serce mi łamie, jak bardzo mama przeżywa, że się z nim nie pożegnała. To było jej oczko w głowie, nikt go już nie zastąpi
Też czuła, że to może się nie udać, on był zbyt delikatnym zwierzątkiem. Wytuliłam go i wycałowałam w gabinecie za wszystkie czasy, pożegnałam się, bo czułam że to będzie loteria.
Umówiłam się z doktorem, że zaczną ok. 13 i jeśli nie zadzwoni wcześniej, że coś jest nie tak to odbiór ok. 18. Ledwo do domu weszłam, nie minęła nawet godzina, jak zobaczyłam kto dzwoni to aż mi się słabo zrobiło...
Miałam możliwość zabrania ciałka do indywidualnej kremacji, ale 1. to są ogromne koszty sama kremacja 500 + transport w dwie strony + ewentualnie porządna urna, a muszę jeszcze Kminka zabrać w piątek znowu do weta, bo ciągle mi nie daje spokoju to stękanie jego i czasami trochę pokichuje, więc zrobimy RTG tak w razie W. A po 2. nie wiem czy psychicznie bym wyrobiła patrząc codziennie na urnę z nim
W piątek pod wpływem emocji stwierdziłam, że już nie chcę żadnych zwierząt. Wróciłam do domu z pustym transporterkiem, a mama pierwsze co: musimy jak najszybciej znaleźć przyjaciela dla Kminia. No sama byłam zdziwiona
Pisałam w niedzielę obszernego (jak to ja) maila o Kebaba, bo jak zobaczyłyśmy jego oczy to mówię no przecież to jest Luckuś. Mama co chwilę pytała czy już napisałam o niego... Póki co będzie jechać do domku *pod Warszawą. Śmieję się, że mieszkamy w głupiej części Polski, nikogo tu nie ma albo wszędzie za daleko nam.
Kminiu daje radę, w piątek trochę posmutniał, ale już się rozbrykał. Wcina jak za trzech, biega, grucha, gada sobie, dał się nawet podrapać pod bródką, ale nie mogę go wziąć na mizianie, bo jeszcze się pochorowałam więc uważam na niego...
Zrobiłam Luckusiowi jeszcze zdjęcia jak czekaliśmy na decyzję, promyczek nasz mały <3