No i stało się. Nie udało mi się mojej znajomej przekonać, że nie powinna kupować świnki tylko lepiej zaadoptować. Nie udało mi się też przekonać jej, że świnka nie powinna być jedna. Nie posłuchali. Kupili. Wszystko było fajnie przez dwa, może trzy tygodnie. Potem się zaczęło, Dzieci kasłały, prychały i zaczęły chorować jak nigdy do tej pory. Mijał miesiąc za miesiącem i nie było lepiej. Znajoma zaczęła szukać ratunku, czyli kogoś kto weźmie na jakiś czas świnkę do siebie, bo jest podejrzenie, że choroby dzieci mają związek ze świnką. Tak niestety może być bo korelacja jest wyraźna. No co było zrobić. Pojechałam i przywiozłam tę niespełna roczną piękność do nas.
Pipi, bo tak ma na imię (córki są zdania, że to dlatego, że na każdym oku ma inną łatkę tak jak Pipi nosiła na każdej nodze inną pończochę) na razie mieszka w osobnej klatce. Kilka dni zajęło jej oswajanie się z naszym domem, jego zapachami, odgłosami i aktywnością domowników.
Dziś postanowiliśmy zaaranżować pierwsze zapoznanie prosiaków. Poszło nieźle. Gadanie bez gulgotania i strzelania zębami. Okrążanie, obwąchiwanie zadków i przytulanie.
A najlepsze zapoznanie to zawsze jest takie połączone z dobrym jedzonkiem.
No i jeszcze u pańci na kolanach warto się trochę pokitrasić.
