dziś nagle opuścił nas Mikrus. z racji nagłej własnej choroby byłam w domu o 4 dni, wszystko było dobrze, nikt nie prychał, nikt nie kichał, żadnych rozwolnień, wzdętych brzuszków... nawet marchewkę w południe pojedli..., poszłam im dolać wodę do poideł i oto go zastałam.
wiecie, że jestem DT, przez mój dom (i w Bydgoszczy, i we Wrocławiu) przewinęło się sporo świnek. każda inna, każda na swój sposób wyjątkowa, z każda trudno było się rozstać.
Mikrus przyjechał do mnie z Warszawy, ważył niewiele, poniżej 400 g, została mu wykonana kastracja, po której wypadało mu prącie, miał grzyba, wszoły. nie chciał za bardzo jeść. myślałam, że umrze. z racji, że od robactwa i grzyba był wolny, prącie nadal na wierzchu i duża apatia zaryzykowałam i wsadziłam go do Marka i Zoltara (którego też już nie ma).
to był strzał w dziesiątkę. szybko się zadomowił, zaufał, nigdy nie wykazywał agresji.
szybko też miał potencjalny dom, ale ja nie potrafiłam go oddać, żadna świnia tak szybko nie zaskarbiła sobie mojego serca, nie dała się poznać. zawsze to była grzeczna świnka, bardzo wdzięczna i jak trzeba było, to umiał pogonić kogo trzeba.
odszedł tak jak żył, cicho i skromnie.
drugiej takiej nie spotkam, ale liczę, że kiedyś my się spotkamy...
